16/05/2005 portal arabia.pl opublikował taki tekst:
Na tablicy informacyjnej Instytutu Filologii Orientalnej UJ znalazłem ogłoszenie dotyczące rocznego stypendium na Uniwersytecie al-Azhar w Kairze. Gdybym wówczas wiedział jak naprawdę wyglada nauka na najstarszej uczelni w świecie, zostałbym w Polsce. Właśnie kończyłem pisanie mojej pracy magisterskiej z dziedziny iranistyki i zastanawiałem się nad tematem następnej pracy, jaką miałem zamiar napisać na zakończenie drugiego, związanego również z orientem, kierunku studiów. Była jesień 2003 roku. Zachęcony przez wykładowców i przyjaciół skusiłem się na ofertę stypendialną.
Pomyślałem, że dostać to stypendium to rzecz ogromnie trudna. Bałem się, że nie będę miał szans na tak wspaniałe wyróżnienie. Uczucie to dodatkowo pogłębiał czas oczekiwania na odpowiedź ze strony egipskiej i ogrom dokumentów wymagany przez nią. Musiałem przedłożyć kilka listów polecających od wykładowców, świadectwa, kopie dokumentów i zaświadczenia o niekaralności i stanie zdrowia.
Kompletowanie dokumentów, opłaty za nie i za ich tłumaczenie na język arabski nie zraziły mnie jednak. Miałem przed sobą wizję ogromnej życiowej szansy – stypendium na najstarszej uczelni teologicznej świata, której świetność można by porównywać z Oxfordem, Cambridge czy Bolonią. Najbardziej znany i uważany za najlepszy na świecie wydział zajmujący się literaturą i językiem arabskim, biblioteka zawierająca niezliczoną liczbę manuskryptów i ksiąg z dziedziny historii, literatury, języka, religii, no i studenci z całego świata.
Zdawałem sobie sprawę, że al-Azhar to przede wszystkim uniwersytet teologiczny. Wiedziałem, że ogromną rolę będzie się zwracało na religię, tradycję i wiarę islamską. Nie zrażało mnie to jednak. Bardziej zastanawiałem się, jak w pełni wykorzystać pobyt w Kairze. Czy skupić się na szukaniu materiałów do drugiej pracy magisterskiej, a może pomyśleć już o doktoracie? Mimo iż interesuję się przede wszystkim polityką, historią i ekonomią regionu Bliskiego Wschodu, chciałem jednak wykorzystać wiedzę dotyczącą teologii, jaką mógłbym zdobyć na al-Azharze i połączyć ją w pracy tworzącej syntezę myśli teologicznej i politycznej.
Pod koniec września 2004 roku przyszła długo wyczekiwana odpowiedź z ambasady Egiptu. Odpowiedź była pozytywna! Dostałem stypendium! Kilka tygodni później obroniłem pracę magisterską i w następnym tygodniu byłem już w Kairze.
Nikt nic nie wie
Przyjechałem do “miasta zagranicznych studentów” około 4 nad ranem. Nikt na mnie nie czekał, nikt o mnie nie dbał. Mało tego, nikt nie widział, że w ogóle mam przyjechać. Strażnik pilnujący bramy wjazdowej zaprowadził mnie do jakiegoś śpiącego w najlepsze przełożonego. Gdy ten w końcu obudził się, spojrzał na mnie i powiedział: “Bukra – Insza Allah” (jutro, jak Bóg da) egipskie sakramentalne słowa. Po czym zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Na szczęście strażnik pozwolił mi się przespać kilka godzin w pomieszczeniu modlitwy obok bramy wejściowej. Spałem więc, leżąc na brudnym dywanie, obok śpiącego policjanta. Rano też się jednak mną nikt nie przejmował.
“Miasto studentów zagranicznych” okazało się ogromnym miasteczkiem walących się, brudnych bloków otoczonych wysokim murem. Wszędzie pełno było podobnych do mnie – zagubionych studentów, którzy starali się załatwić jakieś dokumenty od kilkudziesięciu urzędników.
Nie znając kompletnie języka, nie byłem w ogóle w stanie połapać się, o co chodzi i jak mam cokolwiek załatwić. Wreszcie trafiłem do gabinetu dyrektora miasteczka studenckiego. Był dla mnie bardzo miły. Przydzielił mi nawet jednego urzędnika, który miał za mnie załatwiać wszystkie dokumenty.
Zrozumiałem wtedy, przez co przechodzą ci wszyscy studenci kłębiący się pod oknami biur i starający się coś załatwić. Na ich twarzach widziałem rezygnację i zastanawiałem się, z czego ona wynika. Otóż wynikała ona z bezsensowności niektórych biurokratycznych procedur, przez jakie musieli przejść. Żeby dostać pokój w akademiku, należało najpierw udowodnić, że jest się studentem. Żeby dostać legitymację studencką, należało najpierw przeprowadzić serię badań i załatwić stos dokumentów, co – jak sam miałem się okazję przekonać – trwa nawet miesiąc. Nikogo nie obchodzi to, że w tym czasie nie ma się gdzie mieszkać ani co jeść. Stypendium obejmuje niewielką pomoc finansową, ale otrzymuje się ją dopiero po załatwieniu wszystkich formalności i po okresie miesiąca, kiedy to powinno się już raczej uczęszczać na zajęcia.
Akademik czy obóz jeniecki
Dzięki wstawiennictwu samego dyrektora, udało mi się załatwić dokumenty dotyczące akademika w ciągu jednego dnia. Mogłem zostać w akademiku, a niezbędne dokumenty miałem donieść później. Przydzielono mi pokój. Na moją prośbę miałem zamieszkać z chłopakiem z Anglii. Wydawało mi się to dobrym rozwiązaniem, zważywszy na kompletną nieumiejętność porozumiewania się w języku arabskim.
Okazało się, że Anglik jest dwunastoletnim, rozpieszczonym do granic możliwości Egipcjaninem mieszkającym w Londynie, który za wszelką cenę chciał się mnie pozbyć. Widocznie ktoś mu wcześniej obiecał samodzielny pokój.
Szczerze mówiąc pokoje zresztą nie nadawały się dla dwóch osób. Czteropiętrowe, odrapane z tynku akademiki przepełnione były niczym obóz jeniecki. Podobny panował też w nich klimat. W pokoju wielkości około 6 metrów kwadratowych nie było łóżek, bo i nie było na nie miejsca. Okna albo się nie zamykały, albo w ogóle nie miały szyb. Drzwi zamykane były na prowizoryczną kłódkę, żeby uchronić lokatorów od częstych kradzieży. Na korytarzach kałuże wody niewiadomego pochodzenia, ogromne kosze na śmieci, opróżniane pewnie rzadko, bo ich zawartość walała się po całej okolicy. Niezliczone ilości dzikich kotów traktowano chyba jako szkodniki i otruwano je. Stanu toalet i pomieszczeń kuchennych pozwolę sobie nie opisywać.
Mój współlokator chciał się mnie pozbyć tak bardzo, że wreszcie udało mu się to. Zmęczony, niewyspany, głodny i brudny, mając przed sobą wizję spania przez tydzień w pokoju zamieszkałym już przez dwóch innych studentów, wsiadłem w taksówkę i pojechałem do hotelu w centrum miasta.
Bez dyskusji
Następnego dnia zacząłem załatwianie dokumentów, dzięki którym mógłbym wziąć udział w wykładach. Udałem się do Mugamma al-Azhar, czyli administracji. Dziesięciopiętrowy budynek pełen był studentów kłębiących się w korytarzach i starających się cokolwiek załatwić (co nie jest łatwe, gdy ciągle słyszy się sakramentalne “Bukra – Insza Allah”).
Po kilku dniach stania w kolejkach udało mi się załatwić wystarczającą ilość papierków i podpisów, dzięki którym mogłem udać się do szpitala i wykonać niezbędne badania oraz test na nosicielstwo wirusa HIV. Jakież było moje zdziwienie, gdy pielęgniarka wyprosiła mnie z sali zabiegowej, po czym bez uprzedzenia wbiła mi igłę w przegub ręki i pobrała krew, którą potem przelała do plastikowej, niesterylnej fiolki, którą to z kolei znalazła w pełnej papierów szufladzie biurka stojącego na korytarzu.
Na wyniki testu musiałem czekać tydzień, miałem więc czas na aklimatyzację w mieście, zwiedzanie i odpoczynek. W dniu, kiedy odebrałem wyniki testów i badań, wróciłem do mugammy i znowu stałem w kolejkach, i wysłuchiwałem moich pierwszych słów po arabsku: “Bukra – Insza Allah”. Załatwiłem kilkadziesiąt kopii paszportu, podpisy, doniosłem fotografie i wszelkie dokumenty. Po czterech tygodniach od przyjazdu wreszcie stałem się studentem szacownej uczelni.
Przyszedł pierwszy dzień wykładów. Po czterech godzinach wykładów wyszedłem z nich załamany. Okazało się, że moje stypendium na uniwersytecie al-Azhar nie miało kompletnie nic wspólnego ze studiowaniem. Było gorzej, niż mogłem sobie to w Polsce wyobrazić.
Nie byłem studentem, ale bardziej uczniem szkoły podstawowej – “dirasa chassa”. Aby móc zacząć studia, musiałbym najpierw przejść przez dwa lata szkoły podstawowej, potem dwa lata gimnazjum i dwa lata szkoły średniej. Edukacja w tym okresie polega na nauce Koranu i hadisow na pamięć oraz na słuchaniu wykładów związanych z historią islamu i życia proroka Muhammada.
Nauka jest czysto pamięciowa, a egzamin końcowy polega na recytacji nauczonych wersetów. Nie ma miejsca na dyskusję czy pytania. Poza tym trudno jest pytać kogokolwiek o cokolwiek, skoro nic się nie zrozumiało z wykładów, bo nie zna się języka, a nikt nie daje możliwości jego nauki. W mojej grupie było 6 osób. Jedenastoletni Malezyjczyk, czterdziestoletni Pakistańczyk i nastoletni: Pasztun, Rosjanin i Chińczyk. Wszyscy skupieni byli jedynie na nauce Koranu.
Nikt nie chciał z nikim rozmawiać na tematy niezwiązane z islamem. Z zajęć często wychodziłem z potwornym bólem głowy. Do tego ławki były niiewygodne, stare, rozpadające się. Nie dało się na nich usiedzieć. Większość okien nie miała szyb, a drzwi nie domykały się, więc spokój zakłócał przeciąg i odgłosy z innych sal, w których, tak jak w mojej, wykładowca po prostu krzyczał zamiast mówić.
Moje plany studiowania na al-Azhar spełzły na niczym. Marzenia “grzebania” w niezmierzonych zbiorach słynnej biblioteki zakończyły się klapą. Nie znalazłem jej, bo nikt nie był w stanie mi powiedzieć, gdzie ona się znajduje. Jak się potem okazało, żeby móc z niej korzystać, musiałbym przejść następny miesiąc zmagań z biurokratyczną machiną tej uczelni. Nie wiem, czy gra byłaby warta świeczki. Jak się później dowiedziałem, gros studentów korzysta z biblioteki Instytutu Orientalistycznego oo. Dominikanów, do której łatwiej się dostać, łatwiej z niej korzystać, a jej zbiory są bardzo bogate.
Metody sprzed tysiąca lat?
Wizja al-Azharu, jaką miałem wyjeżdżając z Polski, była diametralnie różna od tego, co zobaczyłem. Gdybym wiedział, że tak naprawdę przyjadę do szkoły podstawowej, nie zdecydowałbym się na przyjazd.
Zagraniczni studenci al-Azharu pochodzą głownie z biednych afrykańskich i azjatyckich krajów. Dla nich to niepowtarzalna szansa na życie z dala od biedy, niebezpieczeństw i rodzimych konfliktów. Ilu z nich korzysta z szansy darmowego mieszkania, jedzenia i drobnej zapomogi pieniężnej w zamian za uczęszczanie na zajęcia? Pozostaną tu, bo nie mają praktycznie innego wyjścia. Nawet za cenę wiecznego użerania się z biurokracją, kilkumiesięcznego oczekiwania na wizę i poniżającego traktowania ich przez setki niekompetentnych urzędników, a nawet wykładowców.
Zajęcia polegające na bezrozumnym “wkuwaniu” jakoś nie pasują do słowa “studiowanie” w naszym – europejskim – znaczeniu. Rozumiem, że taka prastara, znamienita uczelnia kultywuje tradycje takiego właśnie sposobu nauki, ale uniwersytet powinien uczyć ludzi samodzielnego myślenia i analizy faktów. Studenci tymczasem uczą się na pamięć rzeczy, których nie rozumieją i nie potrafią interpretować, bo nawet nie mogą interpretować.
Powszechne są nastroje antyzachodnie czy antyamerykańskie. Nawet wykładowcy ciągle powtarzają swe teorie na temat zepsucia Zachodu, izraelskiej i amerykańskiej hegemonii nad umęczonym światem islamu, któremu nie pozwala się rozwijać i egzystować w pokoju. Ale jak świat islamu może egzystować w pokoju? Jak może się rozwijać, skoro w al-Azharze, który jest jedną z podstaw myśli i nauki tego świata, zamiast uczyć poszanowania i tolerancji, uczy się poniżania i nienawiści do innych, do „niewiernych”?!
Znam wielu wybitnych naukowców, myślicieli, polityków i biznesmenów, którzy kształcili się na al-Azharze. Uważam, że uczelnia ta może przekazać studentom ogromny potencjał wiedzy i mądrości, którą bezsprzecznie w sobie zawiera. Tysiąc lat historii uczelni, światowej sławy badacze i profesorowie, biblioteka pełna materiałów stanowią o sile wiedzy i mądrości, z której niestety obecnie nie da się korzystać. Ilu z tych kilku milionów studentów, którzy latami uczą się jedynie Koranu na pamięć, będzie później w stanie krzewić pokój, reformować świat, zmieniać go na lepszy?